AGea-geologia logo
OFERTA NADZÓR BUDÓW O FIRMIE KONTAKT
     
 
PO GODZINACH
 




PO GODZINACH


Na południe! Tam muszą być słonie!
czyli Namibia 4x4

Na południe! Tam muszą być słonie! czyli Namibia 4x4


Odcinek zerowy, czyli wstęp jakiś być musi

Jak każdego roku, gdzieś w okolicy października, kiedy to słynna "polska złota jesień" daje się już mocno we znaki swoją szarością, Jagna zaczyna marzyć o ciepełku.
Bo Jagny z zasady są ciepło- i słońcolubne.
(Choć podczas tej podróży okaże się, że istnieją osoby ciepłolubne jeszcze bardziej ;) )

Wyjazd ze względów zawodowych możliwy jest dopiero w lutym, trochę czasu na planowanie zatem mam. Kwestie zasadnicze jak zwykle są dwie: gdzie? z kim?

Gdzie? Tam, gdzie jest co najmniej 30 stopni i jest bezpiecznie. Ostatnio było Chile później Maroko (niestety 30 stopni to zimą tam nie ma…)
przyszedł czas na Czarną Afrykę. Namibia jakoś zawsze kojarzyła się bardzo pozytywnie, kraj spokojny, więc odpada tłumaczenie rodzinie, że nie zabiją, zgwałcą i okradną…

Z kim?
Raf wkopał się sam, kiedy po wyjeździe nad Bug wręczył mi metalowy kubeczek AT mówiąc "to na następny wyjazd, żebyśmy mieli kubki do wina o tej samej pojemności". (Bo miałam duuużo większy i tu go bolało ;) ). Cóż miał więc powiedzieć, kiedy usłyszał "To co, jedziesz ze mną?"

Auto 4-osobowe, więc przydałby się jeszcze ktoś. Andrzej, właściciel jednego 1150GS oraz dwóch HD (po każdej przejażdżce z Jagną musi lecieć na myjnię i zdrapywać błoto), też się długo nie zastanawia, tylko pyta: a będą surykatki?

Mamy więc skład 3 osobowy, idealny do Toyoty Hilux 2,5 , zabukowanej przez internet.
Toyota ma być wyposażona we wszystko, czego biały człowiek potrzebować może w buszu i na pustyni, łącznie ze śpiworami. Oraz obieraczką do warzyw...

Jeszcze polowanie na bilety, których ceny zmieniają się trzy razy dziennie, udało się jednak wstrzelić w najtańsze. Air Namibia - ki czort, może doleci? Ważne, że tanio i bez przesiadek, Frankfurt nad Menem - Windhoek.

Wizy, jak prawie wszystkim na forum, załatwia w Berlinie Fazi (Namibijki pracujące w ambasadzie dostają ocenę 5+ ;) ), upewniając nas, że wszystko tam działa zgodnie z planem i terminem, czyli bardziej po niemiecku niż afrykańsku.

Z rozpędu projektuję naklejkę na hiluxa - przyda się do tłumaczenia, skąd jesteśmy i ogólnie będzie wzbudzać pozytywne reakcje - oraz koszulki wyjazdowe. Lans na całego ;)



Przewodnik Lonely Planet i mapa zamówione, 2 relacje przeczytane, Malarone zakupione, zostaje się spakować...  

Dlaczego nie motocyklowo? Bo nie udało się namierzyć żadnej wypożyczalni motocykli, a  jedynie zorganizowane wycieczki. Niemieckie. Cena zachęcająca: 4.690,– €.  Zmieściliśmy się dokładnie w 30% tej ceny ;)

Odcinek 1, czyli dlaczego on jedzie na czołówkę??

Jak to zwykle przed samym wyjazdem  - jest nerwowo.
Dopinanie wszystkich robót na wczoraj, ustawianie pracowników, podwykonawców i przekonywanie rzeczywistości, że dwutygodniowy urlop to nie katastrofa…

Wtorek wieczór przyjeżdża Raf, jednak widząc mnie w szale pakowania i sprzątania woli na wszelki wypadek zejść mi z drogi i zaszywa się cichutko w kąciku:



Ponieważ w Namibii lada dzień ma się zacząć pora deszczowa, wciskam do walizki dwa polary, kurtkę przeciwdeszczową, dżinsy oraz środki na komary. Oczywiście nie wyjęłam ani jednej z tych rzeczy ;)

Poranek wita nas słońcem, wrzucamy wszystkie toboły do auta, zgarniamy po drodze Andrzeja i wio, 700 km do Frankfurtu nad Menem. Po drodze jeden niewielki stau (zaledwie 40 min), dojeżdżamy planowo na parking, a stamtąd już busem na lotnisko.

W kolejce do odprawy sami Niemcy, i dopiero Andrzej wzbudza jakieś wątpliwości pani za ladą. Pani woła nas wszystkich jeszcze raz, bo uświadomiła sobie, że powinniśmy mieć wizy a ona powinna to sprawdzić…

Samolot wprawia nas w lekką konsternację: pachnący nowością Airbus 330. Luksusy! Jeszcze przed kolacją proponują lampkę wina… Tak to ja mogę latać ;)

Skład pasażerski lotu wygląda mniej więcej tak: 250 Niemców, 3 Polaków i jeden Namibijczyk.

Lot jest nocny, ale pospać udało nam się średnio. Jeden narzeka na za długie nogi, inny na światło… Marudy ;)

Rano piękne i gładkie lądowanie w Windhoek. Lotnisko wielkości naszej Ławicy ;)



Na lotnisku czeka na nas gość z wypożyczalni, wizyta w kantorze i możemy jechać. Do Windhoek jest 40 km!

Wymieniliśmy pieniądze od razu na cały wyjazd. Zgadnijcie, kto trzymał kasę ;)



Nasza Toyota już czeka na nas, przechodzimy krótki kurs rozkładania namiotów oraz wyszarpywania koła zapasowego spod auta (drugie jest na skrzyni).
Jest mały problem - autem oficjalnie można kierować tylko z międzynarodowym prawem jazdy. Tymczasem mam je tylko ja, bo miało być potrzebne tylko jedno…

Auto, jak auto, no może trochę większe.
Ale ma jeden malutki feler: kierownicę z prawej strony.
A co za tym idzie:
dźwignię zmiany biegów po lewej
wycieraczki zamiast kierunkowskazów
kierunkowskaz zamiast wycieraczki…

Jagna zdecydowanie odmawia jazdy jako pierwsza.
Jest południe, a my jesteśmy w centrum Windhoek.

-Raf, siadaj za kierą...
-Ja?
-Ty, a my będziemy ci mówić cały czas "jedź lewą"...

Teoretycznie wystarczy patrzeć, co robi gość przed nami. W praktyce jest trochę gorzej, mniej więcej raz na 5 min wymuszamy na kimś pierwszeństwo albo usiłujemy pojechać pod prąd.
Kiedy GPS mówi "wjedź na rondo" widzę tylko zaciśnięte zęby Rafa ;)
O sygnalizowaniu zamiaru skrętu poprzez machnięcie wycieraczkami już nie wspominam nawet...



Na nasze nieszczęście mnóstwo tu skrzyżowań równorzędnych.
Kto do cholery ma pierwszeństwo?? Tej z lewej chyba? To dlaczego stoi i nam macha??
Zdaje się, że nasze namioty dachowe krzyczą z daleka "uwaga turysta, możesz spodziewać się najgorszego" ;)

Zakupy w "Spar", tankowanie na Shellu (co to za Afryka?) do dwóch zbiorników (120 litrów!) i jesteśmy w końcu za miastem. Uffff...

Tu na wszelki wypadek też przypominają turystom:



Powoli schodzi z nas napięcie, ale pojawia się za to zmęczenie. Zjeżdżamy na pierwszy szuter w bok, najpierw spokojnie, powolutku…

Nie jest fajnie jechać za kimś:



Zajeżdżamy do knajpy na obiad, ostatnie zdjęcia białasów:



Montujemy na drzwiach naklejkę - żadna wypożyczalnia nie ma takiej kolorowej ;)
Od tej pory wszyscy Niemcy pokazują nas palcami - patrz, oni są z Polski! Gorzej niż UFO ;)



Wracamy na główną B1 (najważniejszy asfalt w Namibii), kierownicę przejmuje Andrzej i stwierdza "eee, nie jest tak źle". Po czym po skręcie w lewo zajmuje prawy pas, przyprawiając pewnie o stan przedzawałowy kierowcę jadącego naprzeciw...

Po przejechaniu 260 km mamy dość, widzimy drogowskaz na kemping, zjeżdżamy. \
Jest całkiem przyjemnie, pusto, mamy swój kawałek terenu z prysznicem i kibelkiem, no i najważniejsze - swój kawałek CIENIA pod akacją ;)

Chwilę później okaże się, że parkowanie pod akacją jednak nie jest dobrym pomysłem.
Pierwszy wyciąga kolec z pięty Andrzej, kolejny Jagna.
Kolce akacji są szczególnie wredne:



Kolec akacji w całości ma dwa długie i jeden krótki element, i wszystkie pod kątem prostym.
Jak tylko nie upadnie, zawsze jeden sterczy do góry...

Zaczynamy wypakowywanie:



Mamy całą skrzynię przyborów kuchennych. Najważniejszy przyrząd na szczęście jest!



...więc wieczór zapowiada się miło ;)




* * *

Odcinek 2, czyli szutry witajcie!

- Jagna, czy ty też to słyszysz?
- Odkąd mnie obudziłeś, to tak…
- Jak ty możesz spać z takim hukiem nad głową, co to w ogóle tak warczy?
- Nie wiem, ale pospałabym jeszcze, przecież dopiero świta…
- Ale to warczy! Nad moją głową! W środku mojego urlopu!!!

Po pół godziny marudzenia Rafa i wspólnego zastanawiania się, skąd pochodzi warkot dziwnie pracującego silnika (pompa? generator?) decydujemy się na wyjście z namiotu.

No cóż. Nie takich widoków spodziewa się turysta w środku Afryki…



Malutki, lecz dość głośny helikopter opryskiwał pobliskie pole kukurydzy…

Śniadanie, pakowanie, wracamy na B1. Jeszcze tego nie wiemy, ale to nasz ostatni kawałek asfaltu na dość długo…

Na horyzoncie widzimy pojedynczy szczyt pośród równiny, Jagna zaczyna czuć geologię nosem i znajduje w przewodniku opis wygasłego wulkanu Brukkaros.
Nie ma innej opcji, skręcamy!

Zjeżdżamy więc z B1 i pięknym, gładkim szutrem suniemy dalej (jadąc Hiluxem na terenowych oponach, nawet nie czuć zmiany nawierzchni…)

Nasze pierwsze strusie: (za kilka dni będziemy mówić: "znooowuuu strusie, łeeee …")



Czy do wulkanu to tam?



Komora magmowa wulkanu Brukkaros zapadła się i teraz na szczycie góry jest kaldera. Na którą można podobno wjechać, o ile posiada się odpowiedni pojazd oraz umiejętności.
Ponieważ z lekka powątpiewamy w jedno i drugie, postanawiamy zostawić hiluxa na końcu szutru, rozprostować nogi i zrobić sobie na kalderę spacerek.



Co tam, że południe i słońce w zenicie ;) bierzemy wodę, polskie  kabanosy, czapki i idziemy…





Po jakiejś godzinie wspinaczki zgodnie stwierdzamy, że widok z tego miejsca kompletnie nas satysfakcjonuje i nie mamy już wewnętrznej potrzeby bycia w środku kaldery ;)



Jagna usiadła sobie na skałce z piękną żyłą kwarcu i też jej to do szczęścia chwilowo wystarczy ...


Po powrocie do auta stwierdzamy, że nie bardzo nam się chce wracać na asfalt i choć droga jest najniższej kategorii (czyli D), to jedziemy na skróty.

Przekraczamy Fish River:



Woda jest tak mętna, że ciężko ocenić jej głębokość. Jagna z Rafem idą więc przed autem ;)

Woda jest tak ciepła, że aż wychodzić się nie chce ;)



Przelatujemy przez Keetmanshoop, ufff, tylko dwa ronda, wybieramy D608 zamiast asfaltowej B1 i krajobraz zaczyna się zmieniać:



Góry, słońce, zielono, szuter, strusie wbiegające pod koła … Naprawdę przedwczoraj byliśmy jeszcze w szarej Polsce??





Przerwa obiadowa w cieniu akacji:



Kolejny większy bród - Löwen River (typowa namibijska zbitka niemiecko-angielska)





Płaskie się skończyło, a zaczęły się tzw. ślepe górki - czyli nie wiadomo, co jest za górką. Może struś, a może krowa na środku drogi?



Powoli zachodzi słońce, malując wszystko na żółto:



A to aloes:





Jesteśmy prawie u stóp jednej z największych atrakcji Namibii, czyli kanionu Fish River. Robi się jednak szybko ciemno, więc odkładamy widoki kanionowe na jutro i rozbijamy się na kempingu przy D601. Kempingu, który stanowi jedyne zabudowania w promieniu 100 km...

Czas na pierwszy namibijski braai, czyli grill. Każde pole na kempingu ma własny.



W roli głównej - jagnięcina z kością oraz kiełbaski ;)
A do jagnięciny (każdej!) pasuje czerwone wytrawne ;)

Zasypiam z myślą "tutaj raczej helikopter nas nie obudzi…"

* * *

Odcinek 3, czyli poza sezonem też ma swoje plusy

- Raf, litości, wakacje mamy, śpij!
- Jak ja mam spać, jak mi się to drze nad głową!
- Śpiewa jak już… Chryste, jeden ptaszek chyba…
- Jak jeden! Stado całe! Nie mogą gdzie indziej się drzeć, tylko akurat tu??

Faktycznie, afrykańskie ptaszki to nie jakiś tam wróbelek. Nadają zdecydowanie głośniej.
Ale też repertuar mają jakby ciekawszy ;)

Powoli ustala nam się codzienny rytuał:
- Andrzej wstaje pierwszy, robi obchód, w końcu nie wytrzymuje i zaczyna robić śniadanie;
- Raf marudzi, że go coś obudziło;
- Jagny nie można wyciągnąć z namiotu ;)



Namiot dachowy to super sprawa. Wygodny, gruby materac w środku, pełna moskitiera, wszystkie śpiwory można zostawić w środku, składanie to jakieś 5 min, no i najważniejsze - jest się poza zasięgiem węży i skorpionów.

Rano widzimy, że na kempingu jest sporo starych samochodów, a raczej ich szczątków.
Niektóre całkiem ciekawie zagospodarowane:



Ciekawie jest też w środku:



Jagna usiłuje złapać wifi (jesteśmy średnio skomunikowani ze światem, bo działa nam jedna komórka na trzy osoby…)



Wracamy na szlak, droga prowadzi nas do bramy |Ai-|Ais Richtersveld Transfrontier Park (namibijskie rdzenne języki zawierają takie znaczki jak ! albo I).
Płacimy 80N$ (czyli jakieś 28 PLN) za osobodzień za wjazd do parku.
Do wyboru mamy jakieś 10 punktów widokowych, gdzie podziwiać można to:


czyli Fish River Canyon albo  Fischfluss-Canyon albo Visrivier Canyon , jak kto woli…

Kanion Rzeki Rybnej jest drugim największym na świecie, 27 km szerokości, 550 głębokości.
Można zejść na dół, ale jedynie zimą. Latem temperatura zabiła zbyt wielu turystów i wprowadzono zakaz. Nie chce nam się czekać do maja na pozwolenie, popatrzymy sobie z góry, też jest na co:





W najważniejszych punktach widokowych są barierki i daszki z cieniem:





Ale pozostałe 159 km - można podejść na sam brzeżek kanionu ;)



Wspólne zdjęcie wymaga poświęceń (bo ADHD pognało Andrzeja na sąsiedni szczyt):





w dół lepiej za dużo nie patrzeć:



Na jednym z parkingów stajemy obok "altanki" i wpadamy w uzasadnione kompleksy:



Ekipa trzech młodych Niemców przyjechała z Pforzheim na kołach…
Którędy, można zobaczyć po naklejkach krajów…
Ehh…

Z Fish River kierujemy się na południe, do polecanych wszędzie gorących źródeł Ai-Ais.



Andrzejowi przypomniało się, że dawno nie widział swojego paszportu i nie ma pojęcia, gdzie go ma.

No to szuka:



Znalazł i możemy już spokojnie pozować do zdjęcia:



Zrobiło się górzyście:



Droga D324 łącząca kanion Fish River z Ai-Ais:



W końcu dojeżdżamy do gorących źródeł, gdzie oprócz nas błąkają się tylko pojedynczy turyści.
Tu niestety (ale tylko jeden , jedyny raz) żałujemy, że jest poza sezonem, bo gorące źródła nieczynne.
To znaczy te pod chmurką, bo te w hotelu i owszem.
W związku z tym, że częściowo nieczynne, są za darmo.

No jak tu nie skorzystać??



Jak widać, warunki zakwaterowania w Namibii bardzo skromne ;)

Wokół ośrodka buszują małpy:



Wymoczeni wracamy na szlak.
Mamy skrót zaznaczony na mapie cienką przerywaną linią i się zastanawiamy.

Ale droga najniższej możliwej kategorii wygląda tak:



Szuter jest tak gładki, że można malować bez problemu paznokcie ;)



Dobijamy do szutru kategorii wyższej, czyli C :



I jedziemy kawałek C13 wzdłuż Oranjerivier (albo Orange River), która jest granicą z RPA.

Nagle ożywa komórka Andrzeja (która za cholerę nie chciała działać w namibijskim roamingu).
Korzystając z południowoafrykańskiego zasięgu Andrzej daje znać, że żyje:



A Jagna szpieguje przeciwległy brzeg ;)



Jesteśmy w najdalszym kawałku naszej podróży. Znaczy - w najbardziej południowym. 28 stopni na południe od równika.
Czas zatem skręcić na północ!
Mamy przed sobą 200 km nudnego jak flaki z olejem szutru po płaskim. Hilux wyciąga ostatnimi siłami 120 km/h, a my prawie zasypiamy…
W Aus nie ma spodziewanego kempingu, ale widzimy za miastem drogowskaz na logde, a przy nich zwykle jest kemping.
Lodge połączone ze stadniną, dość luksusową, adekwatnie do niemieckiej nazwy "Klein Aus" ;)


Kolejny raz zastanawiam się, dlaczego w afrykańskiej Namibii każdy obiekt turystyczny jest tak pięknie zaprojektowany?
Budynki wtopione w krajobraz, zbudowane z naturalnych surowców, kamień, drewno, zero krzykliwych kolorów, reklam…
Dlaczego u nas tak się nie da? Choć troszkę??

Mimo, że ośrodek luksusowy, kemping jest tani i położony na odludziu. I bezprądowy ;)
Raf dołącza swój aparat do kolekcji innych ładujących się na recepcji i jedziemy górską ścieżką na kemping, oddalony chyba ze 2 km.

Mamy oczywiście swój kawałek gruntu z grillem:



Prysznic zostawiam na rano, bo kąpiel wymagałaby czołówki ;)

Kolacja:



Kubek do wina, wersja FAT:



Brak prądu ma swoje bardzo miłe strony:



Już nie pamiętam, kiedy widziałam w Europie Drogę Mleczną…

* * *

Odcinek 4, czyli na czyichś zdjęciach zawsze jest ładniej

- Biiip… biiiip, biiip…
- No dobra Raf, tym razem mnie też to obudziło, ale możemy jednak spać dalej?
- Kto do licha nastawia budzik na taką porę? Ciemno jest! Niedziela jest!
- No jak to kto… Widziałeś tu kogoś poza Niemcami? Śpij!
- Ale po co ten budzik ??
- Nie słyszałeś wczoraj na recepcji? Że ostatnie wejście do Kolmanskop jest o 10? No to wstają, żeby zdążyć...
- A my ?
- A my się zaczniemy śpieszyć za godzinę, śpij…

Niestety. Budzik niemieckich sąsiadów był jedynie wstępem do pobudki. Za jakieś 10 min otoczyło nas stado koni, z których jeden głośniej od drugiego robił "yyyy-haaaa" czy jakoś tak.

No nic. Przynajmniej na pewno zdążymy do Kolmanskop…

Przed nami 127 km asfaltu. Zdążyliśmy prawie się od niego odzwyczaić ;)
Jedziemy idealnie na zachód, ku Atlantykowi.

Po obu stronach monotonna pustynia.
Czasem jakieś zwierzę (oryks, czyli gatunek antylopy zwany tu częściej  Gemsbok):



albo nawet dwa:



Strusi wędrujących nieczynnymi torami jest wyjątkowo dużo. Ciekawe, skąd ten zwyczaj…

W okolicy Aus można też spotkać dzikie konie:



Do końca nie wiadomo, skąd się w Namibii wzięły, prawdopodobnie to zdziczałe stado, jest ich około 150 sztuk. Jedna z teorii mówi, że to pozostałość niemieckiej kawalerii, inna, że uratowały się z rozbitego na Wybrzeżu Szkieletowym statku... W czasie większych susz są dokarmiane i mają specjalne wodopoje , ale i tak nie wyglądają najlepiej…

W połowie drogi zaczynają się ładne wydmy. Ale sprawiają miejscowym co nieco kłopotu.
U nas odśnieżanie, a tu? Odpiaszczanie?



Dojeżdżamy do pierwszej na dziś atrakcji, czyli zasypanego górniczego miasteczka Kolmannskuppe:



Jesteśmy już w obszarze diamentonośnym i absolutnie nie wolno zjeżdżać z drogi. ani podnosić niczego z ziemi ;)

Kolmannskuppe (albo w afrikaans: Kolamnskop) funkcjonowało w latach 1905-1930 jako oaza białych w środku pustyni. Miasteczko miało szkołę, teatr, szpital i inne luksusy. Wodę dowożono z Kapsztadu (! 1000 km!) statkami do portu w Lüderitz…

Kiedy złoże się wyczerpało, kopalnia przeniosła pracowników w inne miejsce.

A teraz można sobie Kolmanskop zwiedzać.

Tony Halik też tu był! Całkiem niedawno ;)



Na sam początek zwiedzania trafia nas szlag. Bo widzimy to:



Co prawda wycieczka zorganizowana, ale zawsze to coś…
Niemiecki Ordnung na całego: 14 identycznych maszynek, do tego wóz serwisowy z kolejnym na pace, widzimy jeszcze osiem kół (kół, nie opon...) na zmianę…

Mijamy ich później cały dzień. Ze względu na kurz, nie bardzo da się jeździć zespołowo ;)

Zgarnia nas pani przewodniczka (ze względu na chłopaków jesteśmy w mniej licznej grupce anglo a nie niemieckojęzycznej) i oprowadza po resztkach miasteczka:



Opisy Kolmanskop w sieci czy relacjach były pełne achów i ochów, rzeczywistość jest nieco skromniejsza.

Ciekawych jest kilka budynków:





No i wanna, w której wszyscy oprócz Niemców robią sobie zdjęcia:





Andrzej filozoficznie stwierdza: "i znów ładniej było na zdjęciach" ;)



Lekko zdegustowani jedziemy na koniec asfaltu, do Lüderitz, gdzie robimy zakupy (namierzenie sklepu spożywczego w Namibii to nie lada wyczyn!) i po raz drugi dopiero tankujemy.

Tankowanie to cała procedura. Jak tylko jedno koło pojawi się w zasięgu stacji, zaczyna machać co najmniej 6 osób, każdy zachęca do wjazdu pod JEGO dystrybutor.
Po wybraniu dystrybutora wszyscy otaczają auto, zaczyna się drużynowe mycie szyb (ale takie porządne, po niemiecku ;) ) oraz oglądanie naklejek.
"Polska? Ale to chyba nie w Afryce, prawda?"
Nalanie 120 litrów trochę trwa, więc mamy sporo czasu na objaśnienia ;)

Jesteśmy mile zakoczeni spalaniem Hiluxa, wyszło niecałe 10 l/100 km, a byliśmy przygotowani na duuużo więcej.

Zaglądamy też nad Ocean Atlantycki, a konkretnie jego zatokę:



Chłopaki koniecznie chcieli się wykąpać, ale po zanurzeniu stóp słyszę:
"Nooo, może innym razem jednak…"

Szybki obiad w przydrożnym barze, gdzie wcinamy kurczaka.
Zgodnie stwierdzamy, że kurczak musiał całe życie biegać wolno, zupełnie inne mięso ;)
Trochę się waham w kwestii sałatki, bo rok temu w Maroko kosztowało mnie to 2 dni latania do łazienki… Ale tu chyba nawet bakterie mówią po niemiecku, bo przez cały wyjazd nic nikomu żołądkowego nie było.
Za wyjątkiem czystej żołądkowej może ;)

Musimy wrócić te 127 km asfaltem do Aus (wybrzeżem się nie da, Sperrgebiet, teren zamknięty, czyli wydobycie diamentów…) i odbijamy na północ. Na szczęście znów szuter ;)

Dzień nam wyszedł samochodowy trochę… Niestety taki urok krajów, gdzie atrakcje występują co mniej więcej 500 km ;)



Ale widoki za oknem, krajobrazy i słońce rekompensują wszystko.

Trafia nam się po raz pierwszy (i ostatni!) tarka. I o dziwo na szutrze kategorii C…
Jedziemy jakieś 100 km, na przemian: tarka, albo kamienista droga. Na jednej i drugiej wybija zęby…
Próbujemy różnych metod, żadna nie jest na 100% skuteczna, trzeba się przemęczyć , i tyle.

Się kurzy:



Na focie widać najważniejszy element Toyoty, czyli lufcik odpowietrzający. Raz zapomnieliśmy go otworzyć. Efekt był straszliwy: na pace wszystko było pokryte grubą warstwą brązowego pyłu...

Czasem się trafia ładny odcinek bez tarki:



Okolica zupełnie bezludna, więc lądujemy na jedynym kempingu w okolicy, w miejscowości Betta. Miejscowość składa się z jednej farmy oraz kempingu na tej farmie właśnie.

Obok rozbija się rodzinka wielopokoleniowa z RPA: dziadkowie, rodzice i dwójka małych dzieci. Bardzo małych ;)

Raf od razu:
"Jagna, tam są małe dzieci. Zobaczysz, będą płakać pół nocy"
"Przestań, wybiegają się i padną jak nieżywe"
"Ale później się obudzą i będą ryczeć. Zobaczysz"

Wieczorem robimy pierwszy przegląd Hiluxa (oczywiście wieści o padniętej turbinie były mocno przesadzone, po prostu auto jest tak słabe, że stwierdziliśmy, że turbina nie może działać).

Trochę jest kurzu:



Szczególnie w filtrze powietrza:



Po tej ciężkiej robocie należy się odpoczynek przy zachodzącym słońcu:



A wieczór upływa wyjątkowo nie przy czerwonym wytrawnym ;)



A mniej więcej o pierwszej w nocy:
"Mówiłem, że się będą darły!!!"

* * *

Odcinek 5, czyli znów przemycę nieco geologii ;)

Mniej więcej godzinę później ryczące dzieciaki zasypiają, a my wraz z nimi.
Nie na długo jednak.
Tym razem Jagnę, a nie Rafa budzi dziadek kaszlący dobre pół godziny jak w ostatnim stadium gruźlicy.
Korzystając z okazji Jagna schodzi z namiotu i spotyka całkiem obudzonego Andrzeja ;)
No nic, śpimy dalej.
A nad ranem...

- Przecież nic nie marudzę!
- Ale patrzysz z wyrzutem!
- Przecież ty i tak nic nie widzisz bez szkieł!
- Ale wiem, że patrzysz!

No cóż, Raf ma potrójny powód do marudzenia: pół nocy darły się dzieci, drugie pół kaszlał ich dziadek, a nad ranem ktoś odpalił generator ;)

Dlaczego więc śpimy na kempingach zamiast w dziczy? Bo:
- dzicz jest najczęściej ogrodzona płotem i jest czyjąś farmą;
- po dziczy latają jakieś dziwne duże kotowate;
- fajnie jednak móc wziąć prysznic kiedy jest ponad 35 stopni ;)

Pytamy właścicielki farmy, czy następny odcinek drogi też jest tak nierówny jak ten wczorajszy, dowiadujemy się, że drogi są naprawiane po opadach, a że dawno nie padało…

Wbrew ostrzeżeniom, druga część D831 jest dużo znośniejsza.

Mijamy wczorajszą wycieczkę motocyklistów, rozciągniętą chyba na kilkanaście km:



Koło południa dojeżdżamy do Sossusvlei, kolejnego "must see" w Namibii. To największe dostępne zbiorowisko wydm w tym kraju. I jednocześnie najwyższe.

Piasek w Sussusvlei ma ok. 5 mln lat, pierwotnie znajdował się na pustyni Kalahari, skąd przeniosła go rzeka Orange River. A z brzegów rzeki przywiał go już standardowo wiatr ;)

Podobno wydmy trzeba koniecznie zobaczyć o wschodzie lub zachodzie słońca, ale to jest możliwe jedynie przy noclegu na tutejszym kempingu.

Nie chce nam się marnować pół dnia, więc trudno, zobaczymy je przy słońcu będącym w zenicie. No może jakieś 5 stopni niżej ;)

Wydmy Sossusvlei to Park Narodowy Namib - Naukluft, płaci się za całodzienny wstęp.
Tuż za recepcją zaczyna się asfalt prowadzący do wydm. Śmiesznie - 60km asfaltu w środku pustyni ;)
I nie wiedzieć czemu, dla motocykli zakaz:



Asfalt kończy się parkingiem oraz wielkim napisem, że dalej to już "4x4 only".

No może i…



Zawsze można zostawić auto i skorzystać z płatnej podwózki.
Ogarnia nas lekkie zwątpienie (ale raczej w możliwości Hiluxa, który ledwo pod większe górki podjeżdża…).
Na szczęście na parkingu jest też traktor. Czyli - jakby co - ma nas kto wyciągnąć ;)

Zapinamy po raz pierwszy i ostatni nasze 4x4, Raf za kierownicą wkręca Hiluxa na wysokie obroty -  jedyne, przy których to auto jakoś jedzie i suniemy po piachu…



na szczęście nie cała droga jest kopnym piachem:



Lądujemy na parkingu zwanym Deadvlei i urządzamy małą sesję:



Niektórzy nie mieszczą się na masce:



Do samych wydm jeszcze kawałek na pieszo (wszędzie napisy: offroad verboten!)



Oczywiście, tradycyjnie, zawsze kiedy wybieramy się na spacer, słońce musi być najwyżej jak się tylko da ;) Cień jest "imponujących" rozmiarów:



To białe coś to glinka, po której idzie się znaczniej łatwiej, niż po piachu.



Piach po prostu parzy w stopy i bardzo żałuję, że mam sandały, do których piasek wchodzi bez problemu…



Andrzej pyta: to jak wysokie są te wydmy? Dam radę?
Jakieś 300 m ;)

Usiłujemy go odwieść od pomysłu, ale się nie dało…



Ze szczytu Andrzej postanawia zejść w sposób szybki, czyli po prostu zbiec.
Niestety spadają mu przy tym klapki i obserwujemy z dołu, jak usiłuje jednocześnie zawisnąć w powietrzu, ubrać klapki i nie dotykać gorącego piasku…

Z dołu wygląda to zabawnie, ale wieczorem Andrzej pokazuje nam poparzenia na podeszwach swoich stóp…

Na koniec swojego spacerku wypił duszkiem całą butelkę wody ;)



Ale jakoś to przeżył ;)



Mniej lub bardziej poparzeni dochodzimy do wyschniętego jeziorka za wydmami, teraz to płaskie, białe coś, składające się z wyschniętej glinki:





Jeziorko ostatni raz napełniło się chyba w 1997, przez rzekę Tsauchab.



Później, kolejny raz parząc stopy, wracamy przez wydmy do Hiluxa.

Za kierownicą Andrzej, który po piachu w życiu nie jeździł, i prawie nas zakopał ;)

Kolejny przystanek - najsłynniejsza wydma w Namibii,czyli Dune 45 (od 45. kilometra na drodze). Ta wydma jest dość rzadkiego rodzaju - to wydma gwiaździsta, przypominająca nieco stożek.

Tutaj następuje premiera naszych wyprawowych koszulek.





Rzeczywisty kolor piasku, to coś pośredniego między aparatem Jagny i Rafa ;)
(Wydmy są zabarwione tlenkiem żelaza na czerwonawy kolor)

Chyba widać, kto jest górą  ;)



A tu widać, jak wydmy "poruszają" się w skutek przesypywana piasku z jednego stoku na drugi:



Ponieważ jesteśmy na środku pustyni Namib, postanawiamy nie marudzić i zjeść obiad tam gdzie się da, czyli w restauracji koło recepcji parku.
Szczególnie, że ostatni sklep spożywczy był w Lüderitz (czyli 500 km temu) , a następny powinien być w Walwis Bay (czyli za 300 km!)
Jak zwykle cała obsługa jest uśmiechnięta, wesoła i podśpiewująca pod nosem.
I oczywiście czarna ;)
Chyba nigdzie nie spotkałam tak radosnych ludzi w pracy ;)



I do tego zimny Windhoek Bier ;)

Kilka kilometrów dalej znów czeka nas spacer, do kanionu Sesriem ("Ses riem" to w afrikaans "sześć lin" - tyle było potrzeba, aby wyciągnąć wiadro wody z dna kanionu):



W porze deszczowej płynie tędy rzeka Tsauchab. Patrząc na głębokość kanionu, bywa całkiem spora ;)

Schodzimy wgłąb kanionu Sesriem:



Jagna geolog dostaje zawodowego oczopląsu:



Kanion został wyżłobiony przez ostatnich kilkaset tysięcy lat przez rzekę w bardzo ciekawych osadach naniesionych przez inną, wcześniejszą rzekę. Rzeka niosła ze sobą (w zależności od ilości wody, czyli energii przepływu) piasek, żwir oraz kawałki skał. Wszystko to pięknie się w czasie transportu obtoczyło, a na koniec scementowało węglanem wapnia.

Później cały teren wyniósł się ku górze, a kolejna rzeka zaczęła te osady rozcinać.

Starczy wykładu - po prostu było pięknie!





Andrzej zauważa, że w jego aparacie przestał działać zoom, pewnie po bliskim spotkaniu aparatu z wydmowym piaskiem. Stuka, puka, dmucha, wszystko na nic.
W końcu Jagna mówi: daj, podotykam, może coś pomoże.
Aparat cudownie ożywa, a Andrzej na to: "a nie podotykałabyś może moich stóp"?

Jesteśmy zapełnieni widokami na kilka dni, więc nie przeszkadza nam, że musimy jechać nudnym szutrem 300 km… Dookoła same płoty, farma za farmą… zastanawiamy się, jakich rozmiarów są te gospodarstwa, skoro bramy wjazdowe są średnio co 50 km…

Robi się ciemno i powoli myślimy, że będziemy musieli rozbić się pod płotem, ale widzimy reklamę logde i kempingu.
Skręcamy więc w bramę farmy. Kemping jest, ale drogowskaz pokazuje: "recepcja 6 km". Ciekawe, czy gdybyśmy się rozbili, ktokolwiek z recepcji by to zauważył?

Lodge jak zwykle luksusowe (zresztą sama nazwa zobowiązuje: "Roctock Ritz Desert Lodge")
Kemping jak zwykle pusty ;)

No i najważniejsze! Są surykatki!!



Andrzej stwierdza: No, to możemy powoli wracać do domu ;)

Kemping też piękny. Jesteśmy sami, drewno do napalenia w namibijskim "bojlerze" przygotowane, łazienki jak zwykle wyłożone kamieniem i jak zwykle z widokiem na góry…

(a na łazienkowych drzwiach karteczka "proszę nie karmić szakali")

A chwilę później taki widok:



a jeszcze później wykańczamy zapasy Windhoek Bier…


* * *

Odcinek 6, czyli jedziemy 100 km, żeby zobaczyć pewną roślinkę …

Wieczorem śmialiśmy się z karteczki "nie karmić szakali".
Tymczasem, jak tylko zrobiło się całkiem ciemno, zaczęły na nas patrzeć pary czerwonych oczek ;)

A zasypiając, byłam pewna, na co Raf będzie marudził rano - na płaczące w nocy szakale ;)

Rano Jagna chowa równouprawienie w kieszeń i robi chłopakom jajaecznicę na szynce:



Tuż koło kempingu latają sobie stada zebr (zeber?):



Wracamy na C14 i gdyby nie krzyk Jagny, znów byśmy przejechali:



Jesteśmy dokładnie na 23° 27' szerokości geograficznej południowej. (co prawda obecnie zwrotnik Koziorożca powędrował na 23° 26' 16" , ale pewnie tabliczki nie przestawili )





I dalej C 14, zaczyna się robić kręto i górzyście:





Zatrzymujemy się na parkingu obok ciekawych skałek:



I Jagna stwierdza: a może w końcu ja bym trochę pojeździła?
No to proszę:



Poza miastem ruch lewostronny trudny nie jest ;)
Tylko ciągle prawa ręka szuka biegów gdzieś w drzwiach ;)

Jagna dowozi całość do Walvis Bay,  z powrotem nad Atlantyk.

Offtopic: kto kojarzy stare szanty Porębskiego?:

"Ze Świnoujścia do Walvis Bay
Droga nie była krótka,
A po dwóch dobach albo mniej,
Już się skończyła wódka."


Walvis Bay to największy port Namibii. Z atrakcji turystycznych: flamingi.



Ogólnie: dość bogato i europejsko, czyli nudno. Chcielibyśmy jednak zatankować (pikuś) i zrobić zakupy (tylko gdzie??).
Mniej więcej za piątym przejechaniem wszystkich uliczek w centrum udaje nam się namierzyć sklep spożywczy - wyłącznie dzięki pani, która pcha przed sobą wózek z jedzeniem.

Zjeżdżamy w bok, żeby objechać 100 km pętelkę polecaną przez wszystkie przewodniki, tzw. Welwitschia Tour.

Andrzej od razu kracze: taaa, na zdjęciach to piękne, ale…

Najpierw droga wiedzie przez teren zwany "Moon Landscape" i rzeczywiście, widoki iście księżycowe:



A potem jedziemy do miejsca, gdzie występuje welwiczja - roślina endemit, która występuje wyłącznie w Namibii i jako jedna z nielicznych potrafi przetrwać te pustynne warunki.
Wygląda nieszczególnie:



Droga do welwiczji należała do tych wybitnie kurzących:



Niezbyt zachwyceni (Andrzej: "a nie mówiłem?") wracamy w stronę Walvis Bay i C34 jedziemy wzdłuż wybrzeża oceanu.

Ten kawałek wybrzeża atlantyckiego nosi nazwę "Wybrzeże Szkieletów". Nazwa odpowiednia…
Wybrzeże to charakteryzuje się bardzo silnym, zimnym prądem benguelskimi bardzo niesprzyjającymi warunkami na lądzie (pustynia).
Do dziś, na długości ok. 5000 km rozbiło się tam ponad 1000 statków!
W dodatku rozbitkowie nie mieli szans przeżycia na lądzie…



Jest wietrznie, zimno i wilgotno:



Niewiele wraków jest łatwo dostępnych, tu akurat taki całkiem współczesny, sprzed zaledwie kilku lat:



Przy tym wraku spotykamy ekipę z Hilxem wypożyczonym w Bocian Safaris i są to Polacy.
Robią większą wycieczkę, na samą Namibię mają zaledwie kilka dni, więc nie zjeżdżają z głównych dróg...

Robi się ciemno, widoki żadne, czas szukać kempingu (wzdłuż całego wybrzeża napisy: offroad verboten! camping verboten!)

Znajdujemy kemping w najbliższym miasteczku i nie możemy się nadziwić, że jest pełny.
Okazuje się, że ten kawałek wybrzeża to mekka wędkarzy.

Namibijski sposób przewożenia wędek:



Ciekawe, co na to powiedziałyby unijne przepisy bhp ;)

Kemping jest taki bardziej cywilizowany (zresztą dlatego niezbyt nam się podoba) i wyposażony w gniazdka elektryczne.
Niestety nie możemy z nich skorzystać, bo wtyczki namibijskie nie przypominają niczego normalnego:


Zagapiliśmy się w Windhoek, a na prowincji nie udało nam się kupić żadnego adaptera…

Raf ma problem, bo swój aparat może ładować tylko na 230 V…

Jagna stwierdza: Niemcy mają na pewno wszystko, a nawet wszystko +1, czyli będą mieć adapter zapasowy.

Oczywiście mieli i nawet pożyczyli na całą noc. I pewnie sobie komentowali: no tak, Polacy, wybrali się w podróż, ale adapter już ich nie stać ;)

* * *

Odcinek 7, czyli sól jest dobra do zupy, ale na drogę nie bardzo ;)

Po noclegu w Hentiesbaai wsród niemieckich i południowoafrykańskich wędkarzy wracamy na C34, która na tym odcinku nosi nazwę "droga solna", bo jej nawierzchnia to nie żwir, ale sól właśnie.

Pewnie kiedy jest sucho, powierzchnia soli jest twarda jak beton.
Niestety kiedy mży, robi się solna błotna ślizgawka.



Wzorem innych, częściej jedziemy więc obok drogi niż po niej…



Mamy do przejechania jakieś 150 km po takiej nawierzchni, cały czas siąpi, oceanu zbytnio nie widać, nudno jest…

Hilux po jakieś godzinie wygląda tak:



Prawie słychać, jak sól konsumuje metalowe elementy podwozia ;)

Zajeżdżamy do kolejnego wraku, tym razem kuter rybacki z 1975. Niewiele z niego zostało:



Pólnocna część Wybrzeża Szkieletów to niedawno otworzony park narodowy, który zaczyna się oryginalną bramą wjazdową:



Parku nie ba się ominąć, więc jest bezpłatny, trzeba tylko się wpisać na wjeździe i wyjechać przed zmrokiem.

Park Narodowy Skeleton Coast chroni to:



czyli krajobraz pustkowia. Zjazd z drogi jest gesetzlich verboten, więc to co jest na zdjęciu powyżej było zupełnie nielegalne ;)
Na ulotce stało: "ślady twoich kół będą widoczne jeszcze dziesiątki lat! nie niszcz krajobrazu!"
No cóż, przepraszamy bardzo, ale Jagnie zachciało się w krzaczki, tzn. w tym wypadku chyba w skałki…

Odbijamy z wybrzeża na wschód, na C34. I od razu inna pogoda!



Przedział nawigacyjny:



Na środku C34 stoi sobie struś. Co tak stoi, zamiast zejść z drogi?
Bo przeprowadza przez drogę osiem strusiątek!



A pochód zamyka drogi struś:



Zjeżdżamy w boczne drogi (D612) i dojeżdżamy do miejsca z listy UNESCO: Twyfelfontein (w afrikanaans: niespodziewane źródło).
Z reguły oblegane przez turystów, tera jesteśmy sami, dostajemy lokalną przewodniczkę i idziemy podziwiać naskalne malowidła Buszmenów, liczące sobie kilka tysięcy lat. Przestawiają one głównie zwierzęta:



poniżej lew z ludzką stopą na końcu ogona:



Przewodniczka, mówiąca do nas pięknym angielskim, z kolegami rozmawiała w lokalnym języku Khoekhoe, który jest znany z "mlasków". Mlaski są zapisywane m.in. jako "!". Brzmi to bardzo ciekawie ;)

Skacząc pomiędzy skałkami zauważamy to, przed czym ostrzegają przewodniki:



oraz inne mniej groźne:



Wracając z  Twyfelfontein widzimy piękną kałużę (w porze suchej kałuża to raczej rzadkość) i postanawiamy "umyć" Hiluxa. A raczej zastąpić sól błotem:



Mycie, jak mycie, ale jaka frajda z kałuży ;)



Kilka km na południe kolejna atrakcja geologiczna: Valley of Organ Pipes, czyli Dolina Organów.
Jest to wulkaniczna skała (dokładnie doleryt), która w czasie zastygania przybrała formę sześciobocznych słupów:





Potem troszkę źle odczytujemy mapę i dość na około jedziemy do kolejnej ciekawostki geologicznej.

Robimy sporą pętlę drogami bocznymi:



Niedawno musiało padać i gdzieniegdzie drogę popsuło.
Ale krajobraz za oknem piękny, więc nie żałujemy nadłożonych kilometrów ;)

Niestety, kiedy dojeżdżamy do "Skamieniałego lasu", zastajemy zamkniętą już bramę.
No, nie, nie może być, nie po to przecież tyle drogi nadłożyliśmy!
Przechodzimy przez dziurę w płocie.
Na co wychodzi do nas przewodnik i mówi:
"ooo, widzę, że jesteście bardzo zdesperowani, żeby zoabczyć skamieniały las!" i z uśmiechem otwiera nam bramę ;)

To jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie można odkopać skamieniałe drewno. Substancja organiczna została całkowice zastąpiona krzemionką,  więc jest to bardzo twarda skała. Ale ciągle o wyglądzie drewna:





ale w środku może wyglądać to tak:


Chce mi się śmiać, bo pamiętam, ile kosztowały w Arizonie takie malutkie kawałeczki tego "drewienka".
A tutaj walało się to wszędzie. Krawężniki - drewno, żwir na ścieżce - drewno…

Jesteśmy z powrotem w okolicy Twyfelfontein, zrobiło się już ciemno, więc nie mamy wyjścia, pierwszy kemping nasz.

Padło na Movani Mountain Camp, prowadzony przez lokalną społeczność (sporo tego było w Namibii i chyba powinno się właśnie taką działalność popierać).

Kempingi "gminne" (czyli prowadzone przez lokalnych) łatwo odróżnić od tych prywatnych (gdzie właściciel z reguły jest biały) po łazienkach/toaletach. Zdecydowanie czyściej jest na tych drugich ;)

Wieczór na kempingu jak zwykle: jagnięcina z grilla, czerwone wytrawne…

* * *

Odcinek 8, czyli w końcu trochę offroadu ;)

Kemping Movani Mountain Camp tuż przed wyjazdem:



Jagna stwierdza, że to jest jej dzień i siada za kierownicą.

Pierwszy, niewielki bród przez rzekę Aba - Huab:



Wracamy na drogę główną, czyli C39:



Zaczyna się bardziej górzysty krajobraz, tak ponad 1000 m n.p.m.:



Jagna daje jakoś radę, skoro Andrzej jest w stanie spać:



Zwracam uwagę na rejli mocowanie Calgonowego GoPro ;)
Można by to opatentować - ruchy lusterkiem pozwalały na precyzyjny dobór kadru ;)

Po raz n-ty mijamy najważniejszy sprzęt drogowy w Namibii:



równiarki chodzą prawie non stop po drogach kat "C" i pewnie dlatego nie uświadczy się na nich tarki, a dziury to już w ogóle zjawisko nieznane…

Dojeżdżamy do skrzyżowania C39 z C43 gdzie ma być miejscowość Palmweg.
Hm, fajnie by było, bo ostatnio jakąś wieś widzieliśmy przedwczoraj rano, jakieś 400 km temu..
Jednak jak zwykle zamiast miejscowości jest kemping oraz stacja paliw.
Tankujemy, bo nie bardzo wiadomo, kiedy będzie znów okazja, ale zakupów zrobić nie ma gdzie...

Jest za to posterunek weterynaryjny ;)

Północna część Namibii jest oddzielona płotem ze względu na jakieś choroby bydła.
Nie wolno z północy na południe wwozić ani zwierząt ani mięsa.
Podobno to też trochę polityczne, bo północ to małe farmy czarnych, a południe to farmy białych…

Zostaliśmy po raz kolejny zapisani w rejestrach (biurokracja jest w Namibii niezła, choć ogranicza się na szczęście  do wypełniania formularzy) i możemy jechać

Góry Stołowe:



Pierwsze żyrafy:



Stoi sobie przy drodze i się pasie:



Na szczęście pod koła nie wbiega ;)





O dziwo po drodze jest kilka wioseczek, a w jednej napis: Bakery (a nie Bäckerei !).
Po hamulcach, wsteczny, będzie chleb!

Chlebem pachniało na 100 m przed sklepem, właściwie było to coś podobnego do naszej chałki.
Przepłaciliśmy zdrowo, ale co tam ;)

Możemy więc stanąć na jedzenie:



Kawa z mlekiem, chleb z serem, na deser melon…
Nasza lodówka po dłuższej jeździe mrozi do -8 stopni, więc czasem mamy mały prblem z krojeniem ;)

Po jedzeniu musi być chwila relaksu…



Dojeżdżamy do Sesfontein, małego miasteczka, które jest "bramą wjazdową" do krainy Himba i Herero, czyli Kaokoland.
Kaokoland to północno-zachodni narożnik Namibii, gdzie prawie nie ma białych, są za to góry, zieleń, zwierzęta i ludy zachowujące tradycje.
No i nie ma już "szutrowych autostrad"...

Nasz plan, to zrobienie 370 km pętli przez Purros.
Ale pierwsze 50 km pozbawia nas złudzeń.
Teraz chcemy po prostu dojechać do Purros ;)

No i w końcu mamy jakiś offroad, a nie tylko szerokie szutry.
Są kamienie, są wąskie zakręty, jest piach …

Najpierw jest znośnie:



Ale później prędkość spada nam do 40 km/h



A jeszcze potem kawałek pustyni:



A gdzieniegdzie takie "kwiatki" :



Andrzej oczywiście poszedł policzyć cylindry ;)

Po jakiś 3 godzinach osiągamy Purros. Drogowskaz na kemping prowadzi nas na środek pustyni, śladów brak, wracamy do wsi i pytamy.

Wskazówki dość rozbudowane, ale jakoś trafiamy.
Już wiemy, dlaczego w przewodniku napisali: w porze deszczowej upewnij się przed wyjazdem, że dla się dojechać.
Kemping znajduje się po drugiej stronie wyschniętego koryta rzecznego. Dość szerokiego ;)



Na kempingu ani żywej duszy, wisi sobie tylko cennik.
Postanawiamy więc na własną rękę poszukać wioski Himba i wrócić tu na nocleg.

Ale oczywiście Polacy tu byli:



Nie ujeżdżamy za daleko, kiedy widzimy biegącą ku nam postać.
Josef ledwo dyszy, ale tłumaczy, że widział nas w wiosce i zaraz zaczął biec w kierunku kempingu ;) Biedaczek, w tym upale …

Zabieramy go na pokład i jedziemy do wioski Himba.
Po drodze ciekawa konwersacja : "Podolsky?" "Lewandowsky?" :)

Wioska jest pewnie pokazowa, ale raczej bez przewodnika nikłe mamy szanse zobaczyć coś innego. A tym bardziej cokolwiek zrozumieć.

Josef tłumaczy z tamtejszego na angielski:



Kobiety Himba słyną z koloru skóry: ponieważ woda jest tu bezcenna, zamiast się myć, okadzają się dymem z ziół, a potem smarują całe ciało mieszanką ochry i tłuszczu. Pięknie to zabarwia na czerwono.



Do dziś ich ubrania szyte są ze skóry, a włosy zlepiane gliną:





Co ciekawe, takie stroje nie są tylko na pokaz, spotykaliśmy mnóstwo tak ubranych kobiet w miastach czy na drodze.

Przy okazji kupujemy trochę pamiątek - kosztują tu chyba 1 tego co w mieście i pieniądze trafiają (mam nadzieję) w ręce wytwórców.
Wszystko jest naprawdę ładne: rzeźbione zwierzątka, biżuteria ze skóry czy nasion palmy…

Wracamy na kemping w Purros.



Wyczytałam o nim w relacji i rzeczywiście wart jest odwiedzin.
Choć ubogi w cywilizację (bezprądowy) to jednak bardzo klimatyczny.

Każdy plac na kempingu otoczony jest eukaliptusami:



Jak widać, jest grill i nawet stoliczek!

Łazienka i toaleta wkomponowana w eukaliptus:



Kto znajdzie sitko prysznicowe na zdjęciu?



W eukaliptusach chyba milion ptaków ma gniazda, bo ćwierkanie dobiega ze wszystkich stron.

Palimy w "boilerze" wyschniętym krowim guankiem (nie śmierdzi już zupełnie) i mamy ciepłą wodę pod prysznicem.

Dalej jak zwykle: jagnięcinka z grilla, wino, spoglądanie w gwiazdy, nocne Polaków rozmowy...
Eh, ciężki będzie powrót do polskiej rzeczywistości…

* * *

Odcinek 9, czyli offroadu starczy nam na jakiś czas

Rano budzą nas miliony ptaków śpiewających gdzieś w gałęziach ponad naszymi namiotami, ale nawet Raf na to nie marudzi ;)

Musimy się wydostać z Purros z powrotem do cywilizacji. Miny mamy trochę niepewne, bo wczorajszy odcinek to było ćwierć drogi  D3707, a zajęło nam pół dnia. Dziś do pokonania mamy resztę. Chcemy dojechać do miasta Opuwo (prawdziwe miasto, takie ze sklepami!) a po drodze mapa pokazuje jedną kropę o nazwie "Orupembe". No nic, ruszamy.

Droga okazuje się dużo bardziej cywilizowana, niż poprzedni odcinek, trafia się nawet szeroki, prosty szuter:



Większość drogi wygląda tak:


trochę trzęsie, ale problemów brak.

Orupembe okazuje się składać z trzech chałup, więc jedziemy dalej i zatrzymujemy na środku wyschniętego koryta rzecznego na lunch:



i jedziemy dalej:



w południe cień wygląda tak:



Po jakiś 250 km zjeżdżamy z gór i krajobraz zmienia się całkowicie.
Jest płasko, zielono i rolniczo. I do tego ludzie dookoła!

A tu kopiec termitów:



W końcu jesteśmy w Opuwo, pierwszym mieście, które wygląda jakby leżało w Afryce,a nie w Niemczech ;)
Jest hałaśliwie, ciasno, gorąco… Są panie Herero:





Ich stroje nawiązują do sukien żon pastorów, a czapki do krowich rogów.
Nie wiem, jakim cudem wytrzymują one w tym upale…

Panie Himba chyba lepiej są przystosowane do upałów:



Znajdujemy stację benzynową, SPAR i piekarnię, możemy więc uciekać znów w dzikie ;)
Jesteśmy w najbradziej północnym punkcie naszej rajzy, stąd do Angoli tylko 100 km...
Robimy więc odwrót na południe i  jedziemy elegancką szutrówką.

Ale po drodze "malutka" przełęcz.



Właśnie ją nieco przerabiają i znacznie obniżają, ale i tak jest imponująca. Przełęcz Joubert, podjazd o nachyleniu dochodzącym do 1: 4,5, czyli 22%. Polecamy ;)

Oczywiście cały czas latają po drodze jakieś zwierzątka, na szczęście najczęściej małe antylopy:



robi się późno, zaczynamy rozglądać się za campingiem.
W jednym z folderów mamy spis campingów "gminnych" i widzimy, że w pobliżu coś jest.

Zajeżdzamy za znakami do luksusowych lodge (coś koło 300 PLN za dzień …), ale recepcjonista z uśmiechem propnuje camping za jakieś 30 PLN i jeszcze mówi, że możemy sobie przyjść na basen i skorzystać z europejskich gniazdek.

No jak tu odmówić ?

Khowarib Campsite to chyba najładniej położony camping na jakim byliśmy. Nad rzeką, dookoła góry, piękny zachód słońca.

Fajnie się tak spędza Walentynki ;)


* * *

Odcinek 10, czyli miały być słonie !!!!

Khowarib. Budzimy się nieco później, być może zawdzięczamy to wczorajszej żołądkowej czystej, która czekała u Jagny na Faziego, ale się nie doczekała. Odkupimy ;)

Widoki poranne przepiękne:



i znów ruszamy na szuter:



Po drodze mamy awarię Andrzejowego Garmina, który po prostu przestał nawigować, wyciągamy zatem Garmina Rafowego.

I razem z Calgonowym GoPro mamy już niezły kokpit ;)



Dojeżdżamy z powrotem do Palmweg, gdzie mamy znów kontrolę weterynaryjną. Dokładną. Namibijczyk zaczyna od: "na pewno nie macie mięsa, bo i tak zajrzę do lodówki i będzie mandat?"

I tak zarekwirowano nam jagnięcinę… A dokładniej, sami ją zadenunjonowaliśmy. I przekazaliśmy komisyjnie do szałasu Himba, który był nieopodal ;)

Nasz cel to park Etosha, słynący z ogromnych ilości dzikich zwierząt i będący chyba największą atrakcją północnej Namibii.

Krajobrazowo jest tak sobie, płaska jak patelnia równina.



Za wstęp się płaci, a w obrębie parku jest kilka "państwowych" kempingów, na których tłoczą się biali ;) i oczywiście marudzą na komfort. No rzeczywiście, za czysto tam nie było, ale to w końcu Czarna Afryka!

Płacimy za miejsce i jedziemy na "safari". Zwierząt dużo, ale słoni ani śladu…







Szakal:



Guźce:



(zawsze się do foty wypinały tyłkiem ;) ) to takie fajne świnki z kłami ;)

Mniej więcej przy pięćdziesiątej zebrze robi się nudno ;)

Wracamy na kemping, gdzie zainstalowały się w międzyczasie ze 3 wycieczki autokarowe (takie śmieszne autobusy terenowe mają), rozkładamy namioty i widzimy, że lufcik zamknięty.
No i na pace mamy grubą warstwę pyłu na wszystkim…

Chłopaki biorą się za zmiotki, a ja w zamian proponuję jajecznicę ;)



wieczór spędzamy wśród odgłosów autobusowych imprez (ale szybko coś kończą) oraz mango, do którego zlatują się tabuny ciem i podżerają ;) a oswojone szakale włażą pod stół i wylizują patelnię po jajecznicy...

Wszędzie piszą, że zwierzęta w Etoshy najlepiej obserwować bladym świtem, więc wycieczki budzą nas jeszcze po ciemku, pewnie przed piątą.

Oj nie. Nawet słonie nie namówią Jagny na wstanie o takiej bandyckiej porze!

Wyruszamy zatem o normalnej dla Jagien porze, koło 10 ;) i znów widzimy tabuny zebr, antylop, żyraf, ale słoni…. No nie ma słoni i już….



Przejeżdżamy wzdłuż cały park nie widząc słoni i kierujemy się na Tsumeb. Droga B1 - asfalt! Aż dziwnie się jedzie…

Przed Tsumeb zjeżdżamy do jeziora Oshikoto. To jezioro to cenot - czyli jaskinia krasowa, w której zapadł się strop. I powstało okrąglutkie jeziorko:



W czasie I wojny światowej było to miejsce bitwy niemiecko-miejscowej. I podobno na dnie jeziorka znajduje się : 8 Feldkanonen, 2 Maschinekanonen, 2 Revolverkanonen, 7 Gebirgekanonen.

i jakieś dziwne urządzenia:



A nad jeziorem taka tabliczka:



ech my wszyscy malutcy przy nim jesteśmy… sam, 5 lat przez Afrykę rowerem…

Zajeżdżamy do Tsumeb, które jest dawnym miastem górniczym (głównie miedzi). Kopalni już nie ma, miasto czyste i zadbane…



po górnictwie zostało muzeum:



W całym Tsumeb nie możemy znaleźć czynnej knajpy, lądujemy w czymś KFC-podobnym, aż wstyd…

Między Tsumeb a Grootfontein nie można pominąć tego:



To największy na świecie meteoryt w jednym kawałku: Hoba.
A przy okazji jest największym znanym kawałkiem żelaza rodzimego (60 t) znajdującym się na powierzchni naszej planety. Jest ciągle tam, gdzie go odkopano (podczas orki), na prywatnej farmie. O dziwo, nie ma krateru.

Na wieczór lądujemy na małym prywatnym kempingu pod Grootfontain, prowadzonym przez "uroczego" Niemca, który wita nas tekstem: "o, Polacy, a samochodu mi nie ukradniecie?" .
I bardzo jest zdziwiony faktem, że biedni Polacy mogą podróżować po Namibii. No cóż, chyba dość dawno był ostatnio w Europie i nie zauważył pewnych zmian…

Dowiadujemy się za to, że mamy olimpijskie złoto ;)

Po dość długiej i zawiłej rozmowie z Niemcem przechodzimy do konkretów, czyli ceny noclegu. Nie bardzo mi się podoba jego opinia o Polakach, więc postanawiam to wykorzystać i pytam, ile wynosi cena "für arme Polen" , czyli dla biednych Polaków.

I płacimy 50 N$ zamiast zwyczajowych 100 - 150 ;)

I do tego mamy drewno na grilla. Tym razem na kolację tradycyjna potrawa namibijska, czyli wurszt:


* * *

Odcinek 11, czyli od odrobiny luksusu jeszcze nikt nie umarł

Das Esel. Tego niemieckiego słówka nie zapomnę nigdy.
Odmienianego przez wszystkie cztery niemieckie przypadki oraz po przetłumaczeniu przez siedem polskich.

- Jagna, zapłaciłaś już za ten kemping?
- Jeszcze nie…
- Bo ja myślę, że to on powinien nam zapłacić, że tu śpimy…
- Przecież nie śpimy, tylko słucham jak się osły pie…, znaczy kopulują ...

Zagroda z kilkoma osłami była tu za płotem kempingu. I mniej więcej od połowy noc na przemian wysłuchiwaliśmy odgłosów biegania, ryczenia oraz przedłużania oślego gatunku. A znami para Szwajcarów rozbitych obok.
Rano Szwajcarka z podkrążonymi oczami stwierdza: "Takiej nocy to jeszcze w Namibii nie przeżyłam".

Rano właściciel stwierdza: "ojej, no może faktycznie troszkę było je słychać" ;)

Pytamy się go, jak wygląda podrzędna dość droga, którą chcemy jechać dalej, bo w przewodniku ostrzegają, że po opadach bywa trudno przejezdna, a padało.

Niemiec oburzony stwierdza: "To nie jest żadna Botswana czy inna Afyka, tu jest kolonia niemiecka , tu się OD RAZU drogi naprawia."

Hm. Bez komentarza…

Jesteśmy uparci i nie słuchamy niedobrego Niemca, tylko wybieramy nieco główniejszą drogę. Czyli kategorii C zamiast D ;)

Krajobraz jest zupełnie inny, niż przez ostatnie 2 tygodnie. Płasko, zielono, rolniczo, dużo domów, ludzi, zwierząt.
Nie ma wielkich farm, są skromne domy, a bydło lata luzem.
I coś co jest cudowne - każdy mijany człowiek jest wesoły, uśmiechnięty i macha do nas ;)



Niektóre odcinki są dość dziurawe po deszczu, sporo jest też kolein.
Coś różnie to bywa z naprawianiem dróg w tej "kolonii niemieckiej" ;)

Jak już wjechaliśmy na porządny kawałek, to zaczęliśmy lawirować między śpiącymi krowami, opalającymi się kozami oraz produktami ich przemiany materii.

Nazwaliśmy to "gówniana droga"



Całe podwozie, nadkola oraz progi Hiluxa po kilku kilometrach pokryte były szczelnie śmierdzącą warstwą…

Fajna nazwa miejscowości ;)



W końcu zjeżdżamy z C47 na D2512, którą polecał Niemiec.
Zdecydowanie mieliśmy rację.
Owszem, są odcinki już wyrównane po ulewie:



Ale były to tylko miłe i krótkie przerwy ;)

Dojeżdżamy do dzisiejszego celu: Gór Waterberg, które zupełnie nie pasują do otaczającej je równiny:



Skusił nas opis w przewodniku i mamy ochotę (no przynajmniej w ?) rozprostować w końcu nogi.

Zajeżdżamy do pustego zupełnie centrum informacyjnego parku, pytamy o ścieżki trekkingowe i czy można o tej porze roku (czyli przy +38 stopniach) chodzić po górach i nie przypłacić tego odwodnieniem czy zawałem.

Pani poleca dwie kilku godzinne ścieżki, płacimy za wstęp do parku i kemping.
Andrzej ma tylko jedno pytanie: jest obiecany w przewodniku basen?

Ośrodek jest wręcz luksusowy, wszędzie trawniczki, przycięte równiutko żywopłoty, a sam basen… Andrzej wpakowuje się na leżak i stwierdza: "to wy sobie idźcie w te góry. I nie musie się za bardzo śpieszyć z powrotem"

Wszyscy są zatem szczęśliwi ;)

Ubieramy więc wysokie buty (węże!), bierzemy wodę i suniemy do góry.
Ostro do góry.
Gdzieś po pięciu minutach spaceru w pełnym słońcu mam spore wątpliwości, czy trekking w tej temperaturze jest mądry.

Ale na szczęście szlak pięknie oznaczony rysunkiem białej stopy skręca w bok, między drzewa, czyli w cień.

A w cieniu jest całkiem znośnie ;)



Choć twarzyczki nabrały rumieńców:



Ścieżka biegnie głównie po blokach skalnych i bardzo się cieszę, że mam coś stabilniejszego na nogach niż sandały ;)



Po jakiejś godzinie marszu jesteśmy u podnóża szczytu:



Na tej czerwonej piaskowcowej ścianie skrobiemy pamiątkowy napis, podziwiamy panoramę i zaczynamy schodzić w dół ;)

Andrzej smaży się na słońcu oraz tapla w basenie jak z folderu i ani trochę nie ma dość. Co zrobić, musimy dołączyć ;)





Oj, tego było nam trzeba.
Podróżowanie podróżowaniem, droga, namiot i tak dalej , ale czasem fajnie jest poleniuchować na leżaczku ;)

Nigdzie się nam nie śpieszy, spędzamy na basenie resztę popołudnia, na całym ośrodku oprócz nas i małp buszujących po drzewach nie ma żywej duszy.

I żeby już tak całkiem burżujsko zakończyć ten dzień, wieczór spędzamy w restauracji jedząc steka z jakiejś antylopy i popijając zimnym Windhoek Lager ;)

* * *

Odcinek 12, czyli wszystkie przygody kiedyś mają swój koniec

Poranne śniadanie dobitnie świadczy o końcówce wyjazdu. Ostatnia torebka herbaty, końcówka masła, itp, itd…
Na pocieszenie tuż przed odjazdem przez kemping przebiega stado guźców.Możemy w końcu porządnie się im przyjrzeć ;)

Jesteśmy już całkiem blisko Windhoek, więc zupełnie nam się nie śpieszy.
Z naszych planów została już tylko ostatnia rzecz: tropy dinozaurów.

Fajna rzecz, ale na totalnym odludziu. W sumie - to nawet lepiej, mamy w końcu cały dzień na szwędanie się.

Zbaczamy więc kolejny raz na drogi kategorii D. Są w nieco gorszym stanie, ponieważ właśnie zaczęła się pora deszczowa, a to dość konkretnie wpływa na stan dróg ;)

Przejeżdżamy przez park Okonjima, gdzie podobno żyją stada słoni.
Ale niestety, kolejny raz, słonie nie bardzo mają ochotę się nam  pokazać.
Na pocieszenie widzimy ślady słoni oraz kupy słoni…

Po kilku godzinach dojeżdżamy do znaku "Dinosaur footprints" i zjeżdżamy na prywatną farmę.

Właściciel, nieco zdziwiony naszym przyjazdem, robi nam króciutki wykład, zaleca wizytę w Muzeum Geologicznym w Windhoek i kasuje za wstęp.

Do tropów trzeba się przespacerować koło 1 km by na piaskowcowym płaskowyżu zobaczyć to:



Według paleontologów są to ślady Ceratosaura o wielkości ok. 3 m.
Jakieś 180 mln lat temu jakiś osobnik przespacerował się po mokrym piasku, a następnie jego ślady zostały zasypane drobniejszym materiałem i z całością piasku zamieniły się przez kolejne miliony lat w piaskowiec.

A tu dokładniej:



Ślad Ceratosaura jest po lewej ;)

Wracając do Hiluxa, Jagna znajduje na ziemi dwa długie na 30 cm kolce jeżozwierza i jednym uszczęśliwia Andrzeja. Podobno idealnie nadają się na spławiki ;)

Postanawiamy przenocować w okolicy miasta Okahandia i ostatni dzień pozwiedzać stolicę.
Tuż przed miastem łapie nas pierwszy w Namibii deszcz - przedtem widzieliśmy tylko jego ślady.
To się nazywa mieć szczęście - pora deszczowa zaczyna się dokładnie z naszym odjazdem ;)

Leje niesamowicie, więc postanawiamy na tę ostatnią noc wynająć domek, bo jakoś nie mieliśmy okazji sprawdzić szczelności naszych namiotów, a poza tym musimy się jakoś spakować.

Domek okazuje się niewiele droższy od kempingu, więc nie ma nad czym się zastanawiać.
Recepcjonistka zabija nas pytaniem: "a czy państwo jesteście małżeństwem? bo jeśli nie, to nasze prawo zabrania spania w jednym pokoju."
I w ten sposób kolejny raz zostałam czyjąś żoną ;) (pierwszy raz był w Albanii, gdzie zostałam żoną Bliźniaka ;) )
dobrze, że nie wymagają okazania aktu ślubu ;)

Jesteśmy blisko miasta, łapiemy w końcu radio (wszystkie nasze CD znamy już na pamięć ;) ).
Po wysłuchaniu pewnej reklamy społecznej w Hiluxie zapada cisza na dłużej.
Brzmiała ona mniej więcej tak, jak u nas reklamy kleju do protez:

"Mam na imię Josef i mam 50 lat. Od lat choruję, ale moja córka powiedziała mi ostatnio o leku xxx i poszedłem do lekarza, który mi go przepisał. Lek xxx przedłuża życie i jest bezpłatny. Pamiętaj - możesz przedłużyć swoje życie i dłużej cieszyć się swoimi bliskimi. Z HIV da się żyć!"

Dla nas to jakaś abstrakcja - tu codzienność. Prawie 20% Namibijczyków jest nosicielami HIV…

Wieczór spędzamy przy pakowaniu oraz komarach. Pierwszych w Namibii! Przynajmniej raz przydał się superśrodek na komary zakupiony za ciężkie pieniądze ;)

Następny dzień to już tylko dojazd asfaltem do wypożyczalni w Windhoek.

Robimy przegląd Hiluxa, zdzieramy naklejki:



Do zmycia resztek kleju bardzo przydaje się jagnięcy zmywacz do paznokci ;)

Mamy pewne obawy co do kaucji za Hiluxa. Tuż nad progami, które (idiotycznie zupełnie) nie są niczym zabezpieczone, jest chyba milion śladów po uderzeniu żwiru, do gołej blachy.
Ale jak mieliśmy temu zapobiec?? Przecież w tym kraju są prawie wyłącznie drogi szutrowe i żwir skacze aż miło.
I jakim cudem auto o przebiegu 100 000 nie miało takich śladów dotychczas?
Czyżby po każdym wypożyczeniu brali spray z białą farbą i malowali??

Jeszcze przed oddaniem auta zajeżdżamy pod Ministerstwo Górnictwa, gdzie mieści się Namibijski Instytut Geologiczny z piękną kolekcją minerałów, skamieniałości i meteorytów. Wstęp bezpłatny. Instytut wygląda tak, że nasz polski może schować się ze wstydu ;)

Panie w wypożyczalni oglądają Hiluxa ze wszystkich stron ale nic nie mówią. Czyli chyba teoria o farbie w spayu jest prawdziwa ;)

Zostawiamy bagaże i idziemy w miasto.

Windhoek jest duże, czyste i wcale nie afrykańskie:



Najważniejszy zabytek: protestancki kościółek:



Nie wiadomo dlaczego część ulic to Street, a część Strasse ;)



Czas wracać do wypożyczalni, odwożą nas na lotnisko, samolot startuje punktualnie, punktualnie również ląduje we Frankfurcie (w końcu piloci niemieccy ;) ).

Chłopaki po dwóch tygodniach jazdy lewostronnej jakoś nie bardzo chcą zasiąść za kierownicą, więc Jagna siada za sterami. I po 600 km jesteśmy w domu.

Nikt nie zachorował na malarię.
Nikt nie dostał rozwolnienia.
Nie złapaliśmy żadnej gumy.
Ani razu się nie zgubiliśmy.
Mimo usilnych starań nikt się z nikim nie pokłócił.

Czyli: było nudno i nic się nie działo ;)

Dziękujemy za uwagę!

Jagna, Raf & Andrzej


 
PO GODZINACH
 
 
 
   
Ta strona (jak większość stron w internecie) używa cookies, czyli po polsku ciasteczek. Do czego są one potrzebne możesz dowiedzieć się tu.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie ciasteczek (cookies), zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Jeśli chcesz, możesz zmienić ustawienia w swojej przeglądarce tak, aby nie pobierała ona ciasteczek.

Projekt i wykonanie: Tadeusz Mazeno Dzięgielewski mazeno@op.pl 2014

badania geotechniczne, usługi geologiczne, geolog, geologia, zielona góra